niedziela, 15 listopada 2015

#0 Prolog




Słońce leniwie wychodziło zza horyzontu rzucając światło na powoli budzący się do życia świat. Z lasku nieopodal powoli wyszło coś, co na upartego mogłoby przypominać przerośniętego bobra z psim ogonem. Zatrzymało się, stanęło na dwóch łapach nasłuchując po czym szybko zerwało do biegu umykając między drzewa. Gdzieś w oddali coś zaryczało gardłowo. Dźwięk poniósł się echem po okolicy. Zza jednego z pagórków wychylił się dzik, niespiesznie dreptając w dół. Zwierze nagle zakwiczało przeciągle, oderwało się od podłoża wirując w powietrzu po czym nadal wydając z siebie przeraźliwie wizgi poleciało skąd przyszło, rzucone jakby przez jakąś niewidzialną siłę. Zewsząd poderwały się wrony kracząc i krążąc nad okolicą. Zona w pełni otworzyła oczy.

- Can I kick it?

Otrząsnęła się i przeklęła w duchu. Znów skupiła się na wszystkim, ale nie na tym co trzeba. Poprawiła przywierającą do ramienia kolbę poczciwego, ale nadal skutecznego SWD i kilka razy szybko zamrugała. Zorientowała się, że mówi się do niej.

- Hm? – mruknęła patrząc w lunetę zamontowaną do karabinu.
- Can I kick it? – powtórzył cicho głos obok
- Meh… - przewróciła oczami - nudzi ci się?
- Ja przynajmniej nie przysypiam – odgryzł się Obserwator – No dalej… Can I kick it? – powtórzył raz jeszcze
- Nie
- No dalej. I tak jeszcze co najmniej godzina przed nami – męczył– w nocy piździło tak, że wargi mi prawie do siebie przymarzły. No…Can I kick it? – podjął jeszcze jedną próbę
- Yes, you can – Westchnęła cicho. Nie odwracała wzroku od lunety, ale była pewna, że właściciel głosu obok się uśmiechnął - A co jeśli nie przyjdą?
- A kiedyś zdarzyło im się nie przyjść? – pytanie było retoryczne.

Pozycję za obalonym dębem wybrali w chwili kiedy ją wypatrzyli. W Zonie ustalanie tego typu rzeczy z wyprzedzeniem było niemożliwe. Zbyt wiele czynników jak choćby przemieszczające się nieoczekiwanie anomalie nie pozwalały na takie opcje. Z resztą, jeszcze parę dni temu, kiedy przechodzili tędy wracając z innej roboty, olbrzymie drzewo za którym teraz się kryli stało dumnie i dawało dom chmarze wron. Miejsce było dogodne. Po prawej mieli kilka trampolin, które wykorzystywali obecnie jak naturalne pole minowe, po lewej kilkadziesiąt metrów otwartej przestrzeni dzięki czemu nikt i nic nie mogłoby ich podejść. Tył był obstawiony przez drugą parę z drużyny. Wymarzone miejsce, na pozycję dla snajpera i na spędzenie kilku godzin w modlitwie o nie pojawienie się stada mutantów, emisji czy nowych anomalii.
Z drugiej strony, nie można było narzekać. Robota była dobrze płatna i nie pracowało się z idiotami. No, prawie…

- Ruch na jedenastej, czterysta metrów – Obserwator przerwał milczenie. Od niedawna był wyposażony w lunetę z dalmierzem, która strasznie ułatwiała im pracę.- Dwóch, idą na pierwszą.

Przemieściła celownik we wskazanym kierunku i złapała w nim kształt. Mężczyzna. Niewysoki, młody, ogolony i obcięty na zero. Skórzana kurtka, sprane spodnie w rosyjskiej florze włożone w wojskowe buty i popularny w Zonie obrzyn w rękach. Trzy metry za nim szedł kolejny mężczyzna. Wyższy od pierwszego. Blond czupryna, kozia bródka, nawet przystojny. Ubrany i uzbrojony tak samo jak jego towarzysz. Na plecach niósł pokrowiec z gitarą. Wyglądali jak zwykli stalkerzy szukający artefaktów i to bardzo niedoświadczeni. Zero ostrożności, szli jakby byli na spacerze.

- Żaden z nich to nie nasz cel – potwierdził jej przypuszczenia Obserwator - Pierdoleni turyści - parsknął – No, łap oddech, Słodziaku – odezwał się do niej
- Nie mów tak na mnie – syknęła
- Mhm – odmruknął

Wiedziała, że i tak będzie mówił. Mijały kolejne minuty. Słońce było coraz wyżej. Zaburczało jej w brzuchu. Chciała sięgnąć po batonika schowanego w kieszeni spodni, ale szybko skarciła się za tą myśl. Jedzenie, picie i tycie po robocie.

- Ruch, godzina pierwsza, sześćset metrów.

Od razu złapała go w lunecie. To już nie był amator. Ubrany był identycznie jak oni w maskałat w kamuflażu partizan zlewający go z otoczeniem. Kapelusz w tym samym kamuflażu a na niego nałożona zielona moskitiera skutecznie maskująca twarz i jednocześnie nie krepująca ruchów. Kamizelka taktyczna i jakiś nowszy model AK w rękach. Przycupnął na linii drzew w lasku z którego wcześniej wyłoniło się bobrowate stworzonko, które najwidoczniej powędrowało gdzieś dalej. Lustrował otoczenie przed sobą i po chwili uniósł nieznacznie prawą dłoń dając nią komendę „na przód” i ruszając po skosie na godzinę dwunastą. Po chwili z pomiędzy drzew wyszedł kolejny człowiek ubrany tak samo ubezpieczając swój sektor. Za nim kolejny, trzymający jedną ręką skutego mężczyznę w ukraińskim mundurze. Najechała celownikiem na jego twarz. Stary. Siwe włosy. Podbite oko. Z lasu wyszedł jeszcze jeden, ubrany jak jego towarzysze. Ubezpieczał tyły.

- Uwaga – mruknął obserwator – Dziadek w kajdankach, to nasz cel. Odległość pięćset metrów, maleje... bezwietrznie. Brak anomalii na linii strzału. Masz zielone światło

Dostosowała lunetę do odległości i najechała na niczego nie spodziewający się cel. To tylko cel… Jego twarz znalazła się na środku krzyża. Prowadzący znów zatrzymał oddział zaniepokojony czymś. Teraz. Delikatnie pociągnęła za spust. Kolba uderzyła przyjemnie w ramię. Strzał poniósł się echem po okolicy. Widziała jak z głowy mężczyzny bryzga krew a ciało bezwolnie opada na ziemię. Czwórka pozostałych na polanie ludzi rzuciła się na ziemię znikając w trawie.

- Pocisk w celu. Ładnie – Obserwator poklepał ją po plecach – No, ruszaj tyłek. Reszta pewnie się za nami stęskniła, a tamci  pewnie mają gdzieś w okolicy kolegów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz