Słońce leniwie wychodziło zza horyzontu rzucając światło na
powoli budzący się do życia świat. Z lasku nieopodal powoli wyszło coś, co na
upartego mogłoby przypominać przerośniętego bobra z psim ogonem. Zatrzymało
się, stanęło na dwóch łapach nasłuchując po czym szybko zerwało do biegu
umykając między drzewa. Gdzieś w oddali coś zaryczało gardłowo. Dźwięk poniósł
się echem po okolicy. Zza jednego z pagórków wychylił się dzik, niespiesznie
dreptając w dół. Zwierze nagle zakwiczało przeciągle, oderwało się od podłoża
wirując w powietrzu po czym nadal wydając z siebie przeraźliwie wizgi poleciało
skąd przyszło, rzucone jakby przez jakąś niewidzialną siłę. Zewsząd poderwały
się wrony kracząc i krążąc nad okolicą. Zona w pełni otworzyła oczy.
- Can I kick it?
Otrząsnęła się i przeklęła w duchu. Znów skupiła się na
wszystkim, ale nie na tym co trzeba. Poprawiła przywierającą do ramienia kolbę
poczciwego, ale nadal skutecznego SWD i kilka razy szybko zamrugała.
Zorientowała się, że mówi się do niej.
- Hm? – mruknęła patrząc w lunetę zamontowaną do karabinu.
- Can I kick it? – powtórzył cicho głos obok
- Meh… - przewróciła oczami - nudzi ci się?
- Ja przynajmniej nie przysypiam – odgryzł się Obserwator –
No dalej… Can I kick it? – powtórzył raz jeszcze
- Nie
- No dalej. I tak jeszcze co najmniej godzina przed nami –
męczył– w nocy piździło tak, że wargi mi prawie do siebie przymarzły. No…Can I
kick it? – podjął jeszcze jedną próbę
- Yes, you
can – Westchnęła cicho. Nie odwracała wzroku od lunety, ale była pewna, że
właściciel głosu obok się uśmiechnął - A co jeśli nie przyjdą?
- A kiedyś zdarzyło im się nie przyjść? – pytanie było
retoryczne.
Pozycję za obalonym dębem wybrali w chwili kiedy ją
wypatrzyli. W Zonie ustalanie tego typu rzeczy z wyprzedzeniem było niemożliwe.
Zbyt wiele czynników jak choćby przemieszczające się nieoczekiwanie anomalie
nie pozwalały na takie opcje. Z resztą, jeszcze parę dni temu, kiedy
przechodzili tędy wracając z innej roboty, olbrzymie drzewo za którym teraz się
kryli stało dumnie i dawało dom chmarze wron. Miejsce było dogodne. Po prawej
mieli kilka trampolin, które wykorzystywali obecnie jak naturalne pole minowe,
po lewej kilkadziesiąt metrów otwartej przestrzeni dzięki czemu nikt i nic nie
mogłoby ich podejść. Tył był obstawiony przez drugą parę z drużyny. Wymarzone
miejsce, na pozycję dla snajpera i na spędzenie kilku godzin w modlitwie o nie
pojawienie się stada mutantów, emisji czy nowych anomalii.
Z drugiej strony, nie można było narzekać. Robota była
dobrze płatna i nie pracowało się z idiotami. No, prawie…
- Ruch na jedenastej, czterysta metrów – Obserwator przerwał
milczenie. Od niedawna był wyposażony w lunetę z dalmierzem, która strasznie
ułatwiała im pracę.- Dwóch, idą na pierwszą.
Przemieściła celownik we wskazanym kierunku i złapała w nim
kształt. Mężczyzna. Niewysoki, młody, ogolony i obcięty na zero. Skórzana
kurtka, sprane spodnie w rosyjskiej florze włożone w wojskowe buty i popularny
w Zonie obrzyn w rękach. Trzy metry za nim szedł kolejny mężczyzna. Wyższy od
pierwszego. Blond czupryna, kozia bródka, nawet przystojny. Ubrany i uzbrojony
tak samo jak jego towarzysz. Na plecach niósł pokrowiec z gitarą. Wyglądali jak
zwykli stalkerzy szukający artefaktów i to bardzo niedoświadczeni. Zero ostrożności,
szli jakby byli na spacerze.
- Żaden z nich to nie nasz cel – potwierdził jej
przypuszczenia Obserwator - Pierdoleni turyści - parsknął – No, łap oddech,
Słodziaku – odezwał się do niej
- Nie mów tak na mnie – syknęła
- Mhm – odmruknął
Wiedziała, że i tak będzie mówił. Mijały kolejne minuty.
Słońce było coraz wyżej. Zaburczało jej w brzuchu. Chciała sięgnąć po batonika
schowanego w kieszeni spodni, ale szybko skarciła się za tą myśl. Jedzenie,
picie i tycie po robocie.
- Ruch, godzina pierwsza, sześćset metrów.
Od razu złapała go w lunecie. To już nie był amator. Ubrany
był identycznie jak oni w maskałat w kamuflażu partizan zlewający go z
otoczeniem. Kapelusz w tym samym kamuflażu a na niego nałożona zielona
moskitiera skutecznie maskująca twarz i jednocześnie nie krepująca ruchów.
Kamizelka taktyczna i jakiś nowszy model AK w rękach. Przycupnął na linii drzew
w lasku z którego wcześniej wyłoniło się bobrowate stworzonko, które
najwidoczniej powędrowało gdzieś dalej. Lustrował otoczenie przed sobą i po
chwili uniósł nieznacznie prawą dłoń dając nią komendę „na przód” i ruszając po
skosie na godzinę dwunastą. Po chwili z pomiędzy drzew wyszedł kolejny człowiek
ubrany tak samo ubezpieczając swój sektor. Za nim kolejny, trzymający jedną
ręką skutego mężczyznę w ukraińskim mundurze. Najechała celownikiem na jego
twarz. Stary. Siwe włosy. Podbite oko. Z lasu wyszedł jeszcze jeden, ubrany jak
jego towarzysze. Ubezpieczał tyły.
- Uwaga – mruknął obserwator – Dziadek w kajdankach, to nasz
cel. Odległość pięćset metrów, maleje... bezwietrznie. Brak anomalii na linii
strzału. Masz zielone światło
Dostosowała lunetę do odległości i najechała na niczego nie
spodziewający się cel. To tylko cel… Jego twarz znalazła się na środku krzyża.
Prowadzący znów zatrzymał oddział zaniepokojony czymś. Teraz. Delikatnie
pociągnęła za spust. Kolba uderzyła przyjemnie w ramię. Strzał poniósł się
echem po okolicy. Widziała jak z głowy mężczyzny bryzga krew a ciało bezwolnie
opada na ziemię. Czwórka pozostałych na polanie ludzi rzuciła się na ziemię
znikając w trawie.
- Pocisk w celu. Ładnie – Obserwator poklepał ją po plecach
– No, ruszaj tyłek. Reszta pewnie się za nami stęskniła, a tamci pewnie mają gdzieś w okolicy kolegów.