To już
dziesięć lat. Dziesięć lat wolności wywołanej (o ironio) przez wojnę.
Ta, za
trzecim razem poszła za daleko. Ziemię otuliła ciężka, radioaktywna powłoka
powstała z pola grzybów atomowych, które wyrosły w przeciągu kilku godzin na
obszarze całej kuli ziemskiej.
Ci,
którym udało się cudem przeżyć śmierć cywilizacji, zmuszeni zostali do
przeprowadzki do metra, czy bunkrów. Straciliśmy wszystko.
Jednak
słusznie mówili, że człowiek potrafi się przystosować do każdych warunków, bo
wylizaliśmy się z tego wszystkiego dość szybko. Nie mieliśmy innego wyjścia.
Albo wstajesz i idziesz dalej, albo leżysz i czekasz na Śmierć, która podąża tą
samą drogą i z chwili na chwilę jest coraz bliżej.
My się
nie poddaliśmy. Zapowiadało się normalnie - jak co roku na zlotach. Jednak
wyszło inaczej. Zupełnie inaczej. Jednak przez zlot byliśmy przynajmniej
odpowiednio wyposażeni. Przez to na start mieliśmy agregaty, zapasy jedzenia,
miejsce do spania, ubrania... Ale to wszystko się kończyło. Musieliśmy
organizować wypady na powierzchnię. Coraz dalej i dalej.
My się
nie poddaliśmy. Jest tu nas ponad dwa tysiące, i stawiamy czoła wszystkiemu co
działo się w Bornem od początku końca. Znaleźliśmy tu bezpieczne miejsce, gdzie
wszyscy się pomieścili. Podziemne miasto. Sami nie wierzyliśmy. Ale zostawię to
na inny raz.
Podziemne miasto, na wieczornej zmianie
Siedzę,
towarzysząc wartownikom na zmianie przy wyjściu pod Domem Oficera. Wyczerpana
opowiadam o dzisiejszym wypadzie na powierzchnię i znalezisku. Kończąc, milknie
również Ivan ze swoją gitarą, skupiając się na tym, co przed chwilą
powiedziałam. Wokół panowała cisza. Jednak to była ta przyjemna cisza, której
towarzyszyły trzaski ogniska. Siedzieliśmy wokół niego, otuleni jego ciepłem,
pijąc herbatę.
To test to.
Apokalipsa
w takich momentach wydaje się przyjemniejsza, niż życie przed nią.
Dlaczego?
Bo teraz jesteśmy prawdziwi. Nie mamy już podczepionych sznurków, za które
pociągają “władcy świata”. Jesteśmy wolni od piorącej mózg telewizji, która
karmiła nas szmirą. Od tych, co mówią jak “należy”, czy od miejsca wszystkich
ameb umysłowych, czy maniaków widzących tylko czerń i biel, Internetu.
Kiedyś
ludzie to lubili. Lubili być więzieni. Lubili, gdy ktoś myślał za nich. Bo niby
z jakiego innego powodu dawali się tak łatwo omamiać? Byli zbyt leniwi, zbyt
ufni albo ślepi. Choć zdarzali się tacy, których charakteryzowały wszystkie te
cechy. Tych też było na pęczki.
Leniwi
przemierzali tylko te wydeptane ścieżki, by nie przemęczać się, czy nie
cierpieć przy szukaniu nowych, własnych dróg.
Zbyt ufni
zawsze wierzyli w to, co im mówiono, biorąc wszystkich, którzy im pasowali za
specjalistów, którzy wiedzą lepiej. Których trzeba słuchać, bo tak.
Ślepi
widzieli tylko czerń i biel. Widzieli tylko skrajności i tylko je akceptowali.
Nie potrafili sobie wyobrazić, że pomiędzy czernią a bielą jest jeszcze cała
paleta barw. Może było to dla nich za trudne. Niepojęte. Zawsze ścierali się z
sobą – która skrajność jest tą dobrą?
Dochodziło
zawsze do zamieszek między grupą czerni i grupą bieli.
Dopiero
teraz tak na prawdę zaczynamy żyć. Po śmierci.
Po
śmierci elektroniki, mediów. Po wydostaniu się spod chciwych łap władców świata.
Potrafimy
myśleć samodzielnie. Teraz nie wpływają na to rozmaite środki masowego odbioru.
Wyzwoleni. Sami decydujemy o tym, jak mają wyglądać nasze poglądy, ideały czy
wiara. Nikt nie dąży bezmyślnie za jakąś ideą, nikt nie powtarza tego, co inni
mówili.
Umysły
wolne od ograniczeń takich jak telewizja czy Internet w formie GPSu
prowadzącego nas przez życie za rączkę.
Koniec
świata został początkiem naszego życia.